Faktycznie bus bardzo wygodny... Duże, rozkładane do 160 stopni fotele i całkiem niezłe jedzonko... Ale po tylu godzinach podróży nawet taki środek transportu się znudzi...
Droga między górami, kręta, piaszczysta... Nawet raz musieliśmy czekać, aż spychacz usunie wydmę z autostrady, bo troszkę ją przysypało...Co jakiś czas po prawej wyłaniał się ocean i zieleń, wiec widoki superstyczne...
O 11 dotarliśmy do Limy... Ogromne miasto, które niestety nie ma alternatywnego transportu niż drogi, więc są maksymalne korki... Trzeba mieć nie lada nerwy, żeby się przedostać z jednej dzielnicy miasta do drugiej...
Wcześniej zrobiliśmy rezerwację w polecanym Hotelu Espana, więc chociaż raz czekał na nas pokój :) Bardzo ładne miejsce w stylu kolonialnej hacjendy... Wszędzie obrazy, rzeźby, gadające papugi i śmigające między nogami ogromne żółwie ;)
Pierwsza czynnością jaką wykonaliśmy, to wizyta w pralni, żeby chociaż troszkę pozbyć się naszego rybnego zapachu...
Po prysznicu - zwiedzanie miasta... I dziwnym trafem zaczęliśmy od pobliskiego bazaru i małych zakupków :) :) :)
Stare miasto przepiękne... Wokół Plaza Mayor rozmieszczono trzy główne gałęzie władzy: Pałac Prezydencki, Urząd Wojewódzki i of course Katedra... Nawet udało nam się uczestniczyć w ślubie, ale niestety tu nie mają w zwyczaju robić bramek po alkohol ;D
31 październik to tutaj oczywiście Hallowen... Pełno biegających, poprzebieranych dzieciaków z dyniami, zbierających cukierki... Gwarno, tłoczno i wesoło... Po prostu porządna fiesta...
Po przyjściu do pokoju okazało się, że mamy gościa... Żółwiowi znudziło się spacerowanie po hotelu i szukał noclegu na waleta... Ku jego niezadowoleniu odniosłam go na miejsce :)
Troszkę ciężko było zasnąć, bo sąsiedzi imprezowali przy maryścce i wydawało im się że tworzą fantastyczny boys band... Niestety tylko im się wydawało... Ale spoko - korki do uszu i daliśmy radę :)
------------------------------------------------------------------------------------------------------
1.11
Znowu wstaliśmy skoro świt... Tym razem sen przerwała nam gadająca głupoty papuga :) Pyszne owocowe śniadanko i ruszyliśmy na podbój Limy z naszym peruwiańskim przewodnikiem Pedro... Gostek studiował w Polsce, więc bardzo dobrze zna język i poopowiadał nam co nie co o Peru...
Marcin się uparł, żeby zacząć od zobaczenia stacji kolejowej Malinowskiego... Aktualnie budynek główny odrestaurowano i znajduje się tam biblioteka... Ewcia wpisała nas do Księgi Gości, bo przecież jesteśmy dumni z naszego rodaka :)
Później tour taksówką do Huaca Pucllana zobaczyć Templo de Adoradores del Mar... Był to pierwszy duży ośrodek kultu Peruwiańczyków, gdzie zbudowano wysoką piramidę do składania ofiar... Z kobiet!!! Zobaczyliśmy też jak rośnie koka i troszkę udało nam się ją oskubać :) Były też lamy (ta najbardziej zakręcona miała na imię Pako) i nagie psy peruwiańskie... Wyglądają mega groźnie, a są łagodne jak Lee... Robert już pytał się o szczeniaki, bo chce założyć hodowlę w Polsce :)
Następnie dwukilometrowym spacerkiem dotarliśmy do dzielnicy Miraflores, znajdującej się nad samym oceanem... Tutaj już czyściutko, śliczne widoki, inna kultura... Ewa z Marcinem mieli ogromna ochotę skorzystać z lotu paralotnią nad Pacyfikiem, ale zostali przegłosowani :)
Bardzo mi się nie podoba, że tutaj we wszystkich oknach domów są kraty... Niby takie zabezpieczenie przed terrorystami... Super chata, a czujesz się jak w wiezieniu...
Po ochach i achach jak tu ładnie, udało nam się pojechać do dzielnicy Villa Maria del Triumfo, czyli dzielnicy slumsów... Niesamowity kontrast, a tak blisko... Taksówkarz był naszym ¨aniołem stróżem¨i wprowadził nas na największy w Ameryce Łacińskiej cmentarz Nueva Esperanza... Byliśmy tu Gringo i dzięki niemu mogliśmy się tu w ogóle poruszać... Dzień Wszystkich Świętych w Ameryce obchodzony jest zupełnie inaczej niż w Polsce... Rodziny zmarłych siedzą nad grobami i świętują razem z nimi... Jedzą, piją, grają, tańczą... Balanga na maksa... Ci co mieli liczną rodzinę i z każdym chcieli się napić piwa, już byli lekko nieprzytomni... Nawet nie myśleliśmy, że uda nam się to zobaczyć... Niesamowite przeżycie...
Wracając do centrum zatrzymała na policja... W sumie mieli powód, bo jechaliśmy taksówką w siedem osób... Kierowca dostał jednak mandat 10 Soli tylko za to, że ja i Marcin siedzieliśmy z przodu na jednym siedzeniu i nie mieliśmy pasów... A przecież ich uczą, że trzeba zapinać turystów :)
Zmęczeni dotarliśmy do hotelu, kolacja w bardzo fajnej restauracji Acllahuasi, sangria i do łóżka... A za oknami gwar i muzyka, bo przecież fiesta trwa cała noc... O 4.15 bus do Ica... Koszt 45 Soli za osobę...