Wysiadając w Guayaquil, zaczęliśmy się rozglądać za naszymi bagażami... Jak się po chwili okazało, nie wiadomo jak i kiedy, zostały one przełożone na dach busa... Super, że w ogóle z nami przyjechały :) Niestety miały styczność z dziwnymi, nadprogramowymi rzeczami i śmierdzą rybami... I to niezbyt świeżymi...
Tak więc jesteśmy teraz śmierdzącą wycieczką z Polski :)
Później ja z Ewcią pilnowałyśmy bagaży, a chłopaki poszli załatwiać ciąg dalszy podróży... Po dwugodzinnych poszukiwaniach połączeń, udało im się załatwić busa do Limy i ku naszej wielkiej radości podróż powrotną do Quito samolotem za mega rozsądną cenę 250$ :)
Z biletami w plecakach i 7 godzinami wolnego czasu udaliśmy się do centrum Guayaquil... Za 38$ wynajęliśmy jeden pokój w Hotel de Plaza, zostawiliśmy bagaże i poszliśmy zobaczyć to niebezpieczne (według wszystkich przewodników) miasto...
Po prostu wow! Najpierw deptak... Sopot z całym Monciakiem wymięka... Czyściutko, ślicznie, gwarno, przygrywająca orkiestra dęta marynarki wojennej... Później zaczęliśmy się wdrapywać na wzgórze do tzw. kolorowego miasta... Kiedyś były to slumsy, teraz dzięki wsparciu fundacji walczącej z biedą w Ekwadorze jest to piękne, romantyczne miejsce...
Faktem jest, że wokół pełno policji i ochrony, i każdy nasz ruch był zgłaszany dalej (uwaga - pięciu turystów wchodzi na góre itp)... Ale dzięki temu czuliśmy się naprawdę bezpiecznie...
Po powrocie do hotelu szybki prysznic z ciągnięciem zapałek kto pierwszy, próba pozbycia się Silem rybnego zapachu z naszych plecaków i taksówką na dworzec autobusowy...
Start o 23.30... Najpierw przeszukali nam bagaż podręczny, a później każdą personę w busie skamerowali... Do tej pory nie wiemy po co, ale na wszelki wypadek mieliśmy piękne, szerokie uśmiechy ;)
I 14 godzin przed nami... Jakaś masakra...