Zaczęło już się robić ciemno, a camp który wyznaczyliśmy sobie na gps-ie okazał się zamknięty... Więc problem... Zawróciliśmy w kierunku miejscowości Tsumeb i zjechaliśmy do !Uris Safari Lodge... 14 km od głównej drogi, kopalnia, wokół pełno zwierząt... O mały włos mielibyśmy potężnego oryksa w samochodzie, bo wbiegł nam prosto przez maskę... Sorry, ale dla szóstej persony to w Toyocie nie ma już miejsca... Sceneria jak z jakiegoś thillera... Dojechaliśmy na miejsce i nas zatkało... Było tam po prostu niesamowicie... Śliczne domki, lodge z restauracją, basen, a wszystko zrobione z takim smakiem, że szacun... Jak w bajce... Niestety ich camp site był w remoncie... A może i stety, bo Marcin wynegocjował cenę 140 N$ za osobę i mieliśmy luksusowy pokój... Normalnie to 380 N$... :) Wieczorkiem wybraliśmy się na pierwszą od przyjazdu do Afryki restauracyjną kolację... Mieliśmy tylko kłopot co ubrać, bo nikt z nas nie był przygotowany na taką ewentualność ;) Jedzonko pychotka... Na deserek lody i ciacho polane amarulą... Jest to ichniejszy likier ala ajerkoniak... Dobry :P Na dobranoc czerwone winko za jak na razie udaną podróż i spanko w wygodnych łóżeczkach i świeżej pościeli... Niby mała rzecz, a tyle radości :)
-----------------------------------------------------------------
2010-10-24
Wstaliśmy o 9!!! Szczęśliwi i wyspani na maksa :)
Na śniadanko tosty z serkiem i... opalanie na basenie... Całe dwie godziny! Kasia zrobiła sobie spa i poszła na masaż kręgosłupa... Ja zajęłam się pływaniem i prawie nie złamałam sobie kości policzkowej... W ogóle to mam już sporo siniaków i zadrapań, ale ciągle mam się czym uśmiechać ;) Apropo spa – bardzo ważna informacja dla kobiet! Koniecznie zabierzcie z soba pumeks z Polski... Tu nie znają takiego wynalazku i my bardzo na tym cierpimy, bo tu kurz itp. itd....
Na terenie campu znaleźliśmy także śliczny, drewniany kościółek... Katarzyna już ze szczegółami zaplanowała w nim swój ślub... Czujcie się zaproszeni ;)
W ogóle było tam cudnie i naprawdę nie chciało nam się wyjeżdżać... Tym bardziej, że był tam taki sympatyczny sklepik z bransoletkami ze skorupek strusiego jaja... Ale – zwierzaki czekały, więc ruszyliśmy do Etosha National Park...