O dziwo punktualnie o 9.30 przyszedł po nas gostek z biura Samona i ruszyliśmy rozklekotanym busikiem w drogę... Trudno nazwać to droga, bo czasami była, a czasami nie... Mega trzęsło, podłoga troszkę przeciekała, ale w sumie to tylko 3 godziny... Co to dla nas... Dojechaliśmy do Cuyabeno, gdzie czekał już obiadek... Otwieramy pudełeczka, a tu znowu peruwiańskie jedzenie, czyli pollo-kurczak z ryżem i ku radości Marcina - brokuły... Ale człowiek głodny wszystko zje...
Po obiedzie załadowali nas, nasze bagaże i tonę innych rzeczy do łodzi... Łódź wąska i długa z ławeczkami na 2 osoby, ale z doczepianym silnikiem Yamahy, więc full wypas... I dawaj w dżunglę przez kolejne 2 godziny... Nie wiem jak nasz sternik orientował się gdzie płynąć, bo rzeka wąska, wokół drzewa, zarośla, drzewa, zarośla, ostre winkle, więc kosztowało nas to troszkę nerwów... A to dopiero początek :)
Dojechaliśmy do naszego obozu Samona Lodge... Wyszliśmy z łódki na pomost i... wow... Normalnie w dżungli zbudowana wioska z drewnianymi domkami bez okien i z dachami z liści palmy... Of couse bez prądu - tylko jeden domek zaopatrzony w baterie słoneczne, gdzie można było doładować sprzęt...
Wybraliśmy sobie jedyny dwupiętrowy domek (taki lux) i zajęliśmy całe piętro, czyli trzy pokoje... Każdy z łazienka! W pokoju łóżka z moskitierą, parę półek i świeczniki... W łazience wszystko co potrzeba, ale tylko zimna woda... Podobno zimne kąpiele ujędrniają ciało, więc warto się poświęcić ;)
Nasz przewodnik Neiser Toro zapoznał nas z krótką instrukcją obsługi co robić, gdy w pobliżu pojawia się karaluch, tarantule bądź inna gadzina... Ok... Zapamiętane...
Następnie popłynęliśmy do Wielkiej Laguny popływać... To niesamowite, że w okresie suszy tu w ogóle nie ma wody... Chodzi się normalnie po ziemi, a teraz woda sięgała 2,5 metra... Jest to tzw. las zalewowy... Woda super... Czysta i cieplutka... A wokół pływają - uwaga - różowe, słodkowodne delfiny... Dla mnie też było to niedowiary :)
Wróciliśmy na kolację o 20.00... Na wszystkie posiłki przywoływał nas kucharz dmuchając w róg... Jedzenie naprawdę dobre... Zawsze jakiś soczek, deserek z owoców... Pychota :)
Po kolacji troszkę wzmocniliśmy się czerwonym winem przed pierwszym noclegiem i z latarkami ruszyliśmy do pokojów... Następnie kontrola i wypłoszenie wszystkich karaluchów i mrówków z pokoju... A było tego sporo... Ogólnie rzecz ujmując przed założeniem czegokolwiek musieliśmy to porządnie wytrzepać...
Szybki (bo zimny) prysznic przy świeczce i dawaj pod ¨baldachim¨... Wokół ciemno na maksa, słychać tylko odgłosy dżungli... Czad! Troszkę stresująco ale czad :) Bardziej stresująco było w nocy, gdy musiałam iść po ciemku za potrzebą... Nawet nie wiedziałam, że jestem taka szybka ;)
------------------------------------------------------------------------------------------------------
9.11.2009
Wstaliśmy o 7.30 bo o 8.00 śniadanie... O dziwo wszyscy spali jak zabici... Nawet Bartek, który zarzekał się, że nie zaśnie i będzie czuwał...
Śniadanko także pyszne... Oprócz jajecznicy (mamy już dość jajek itp.) bardzo smaczny naleśnik z bananami...
O 9.00 już siedzieliśmy w łodzi i płynęliśmy na spacer po dżungli... Wokół cudne widoki... Wysokie drzewa, na których skaczą różnego rodzaju małpki, piękne, kolorowe ptaki, w tym olbrzymie ary... Super... Ubrani w długie spodnie, długie rękawy i kalosze, spryskani litrem środków na komary i inne dziadostwa ruszyliśmy w głąb dżungli... Na początku ostrożnie, bo tu mokro, tam błoto... Jednak po przeprawie przez bagna byliśmy już uciorani na maksa... Błoto mieliśmy nawet w gumiakach... Przez trzy godziny przewodnik pokazywał nam faunę i florę Górnej Amazonii... A naprawdę znał się na rzeczy...
Zmęczeni i brudni z radością weszliśmy ponownie na łódź, po czym w lagunie wskoczyliśmy w ubraniach do wody... Takie ekspresowe pranie :)
Wróciliśmy na obiad, a potem wymarzona dwugodzinna siesta...
O 17.00 dalszy ciąg atrakcji... Popłynęliśmy łowić piranie... Każdy dostał wędkę, czyli patyk z linką i haczykiem oraz surowe mięcho... Z naszej ekipy tylko Marcin złowił i to aż dwie piranie... My je raczej dokarmialiśmy... A co! ;)
Gdy zrobiło się już ciemno, ruszyliśmy łodzią na tropienie kajmanów... Jest to taki krokodyl tylko z krótszym pyszczkiem... Wpłynęliśmy w gęste zarośla, gdzie kierując światło latarki na wodę, widać było ich błyszczące się na czerwono oczy... Niesamowite ile ich było! I tak sobie czuwały i myślały co będzie dalej... Może ktoś wpadnie do wody i będzie kolacja? Hmm... Niestety musiały obejść się smakiem :)
Później wyszliśmy na ląd obserwować nocne życie dżungli... Ewidentnie o tej porze jest więcej dziwnych owadów i tarantikli... Fuu... Przewodnik kazał nam wyłączyć latarki i wsłuchiwać się w odgłosy drzew i zwierząt... Było to chyba najdłuższe 10 min w moim życiu :)
Atmosfera niesamowita... Zupełna ciemność, nad nami rozgwieżdżone niebo, widoczna Gwiazda Polarna, Mleczna Droga... Verry romantic :) Zastanawialiśmy się tylko, że jeśli my nic nie widzimy przed i wokół siebie, to co widzi sternik naszej lodzi... Ale dowiózł nas bezpiecznie do obozu...
Pyszna kolacja wzbogacona Marcinowymi piraniami... Szczerze powiem, że to bardzo oścista rybka, ale kucharze nam ją super przyrządzili :)
Next wyprowadzenie gadziny na spacer i o 21.00 padnięci leżeliśmy już w łóżkach...
------------------------------------------------------------------------------------------------------
10.11.2009
Rano pobudka, szybki prysznic, śniadanko i dawaj na łódkę... Niestety Ewcia nam troszkę zaniemogła i razem z Robertem zostali w obozie łowić = dokarmiać piranie...
Tym razem popłynęliśmy w dół rzeki... Fantastyczne widoki... Nawet udało nam się zobaczyć najmniejszą małpkę świata!!! Nasz przewodnik też był w szoku! Naprawdę nie wiem jak on ją dojrzał na tym drzewie, bo my szukaliśmy jej przez pół godziny i to z lornetkami... Ale była!!! :)
Po 1,5 godziny dotarliśmy do osady San Victoriano, gdzie mieszkają ichniejsi ludzie... Przywitała nas bardzo sympatyczna starsza Indianka Lucia z maczetą i bez zbędnych ceregieli poszliśmy w poszukiwaniu lunchu... Okazało się, że będziemy jedli placki z juki czyli tutejszego manioka... Rośnie on sobie jako drzewko, które trzeba ściąć i wyrwać korzeń z bulwami... Następnie obrać bulwę ze skóry, umyć i bardzo drobno zetrzeć... Później specjalnie splecionymi liśćmi palmy dokładnie wycisnąć trujący sok i już same suche wiórki można sypać na patelnię... Marcin ambitnie brał udział w każdej z wymienionych przeze mnie czynności, więc teraz takimi plackami będę zajadała się w Polsce :) Najdziwniejsze jest to, że zjedzenie świeżej juki powoduje śmiertelne zatrucie, natomiast odpowiednio przygotowana jest naprawdę smaczna... Upieczone placki wcinaliśmy albo z dżemem, albo z tuńczykiem i majonezem... Bardzo sycąca potrawa...
W wiosce towarzyszyła nam cały czas dziewczynka Silvana, która sprzedawała ręcznie wykonane naszyjniki i bransoletki z ziarenek... Na pytanie ile ma lat, jej babcia odpowiedziała ze około 7... Tutaj w ogóle nie wiedzą ile mają lat i nie obchodzą urodzin... Jakaś masakra... Ja nawet wiem, że dzisiaj miałam miesięcznicę urodzinek! :)
Po obfitym posiłku popłynęliśmy do Siona Comunity odwiedzić lokalnego Szamana... Jest nim Indianin Albert Grefa wywodzący się z plemienia Cofan... Bardzo fajny, uśmiechnięty, prawie bezzębny dziadek, ubrany w kolorowe piórka, naszyjniki z zębów jaguara i przebitym ostrzem nosie... Troszkę z nami porozmawiał, po czym wykonał rytuał odganiania złych duchów... Ciekawe doświadczenie...
Ja bardzo wpadłam w oko szamańskiemu kotkowi, który wskoczył mi na kolana i zaczął się łasić... Podobno niezły z niego myśliwy... Taki mały Rozbój :)
W ogrodzie Szamana za pomocą specjalnego barwnika zostaliśmy naznaczeni symbolami oznaczającymi zmaterializowanie naszej duszy... Mi namalowano na twarzy anakondę, Marcinowi węża boa, a Bartkowi... motylka... No cóż ;)
Później zebraliśmy jakieś dziwne, ładnie pachnące owoce... Po powrocie do obozu nasz przewodnik przyrządził z nich bardzo dobry soczek... Ale nie mieliśmy po nim żadnych halucynacji i rozmów z przodkami (taki napój Szaman oferował za 10$ ) ;D
Po godzinnym odpoczynku popłynęliśmy szukać anakondy... Niestety ta, która mieszkała w okolicy naszego campu 3 dni wcześniej zeżarł kajman... Wredna gadzina! Neiser pokazał nam tylko jej zdjęcia... Później skok do wody i czekanie na zachód słońca... Na jeziorze zostały tylko dwie łódki: my i jeszcze jedna z konkurencyjnego obozu... Chyba się założyli, kto dłużej wysiedzi w ciemności :) A wyobraźcie sobie ten powrót po ciemku wśród zarośli... Taki prawdziwy survival...
Później kolacja, oglądanie filmu, który nakręcił dla nas quide, oględziny pokoju (chociaż w sumie można przyzwyczaić się do takich lokatorów) i spanie... To był naprawdę wyczerpujący dzień...
------------------------------------------------------------------------------------------------------
11.11.2009
Pobu dka o 5.50 i o 6.00 już tylko Ci najbardziej wytrwali (byłam jedyna płci pięknej) siedzieliśmy w łodzi, aby popłynąć z prądem rzeki w poszukiwaniu takich rannych ptaszków jak my :)
O 8.00 ostatnie śniadanie w dżungli, pakowanie plecaków i łodzi... Po godzinie zaczęło lać... I to tak, że nawet specjalne peleryny nie dały rady i przemokliśmy na maksa... Już teraz wiemy dlaczego ten obszar nazywają rainforest! Tak na podkręcenie atmosfery dołączył się jeszcze bardzo silny nurt rzeki, parę konkretnych grzmotów i po przypłynięciu do brzegu z radości prawie całowaliśmy tą gliniastą ziemię...
Po nieplanowanej zmianie ubrań zjedliśmy obiadek... Jakoś nie byliśmy zdziwieni, że w lunchboksach znowu pollo :)
Przyjechał nasz hard corowy busik i dawaj do Lago Agrio...
Czy wspomniałam, że przestało padać? :)