Jechaliśmy jeszcze 3 godzinki... I przywitał nas niestety deszcz :( Troszkę nam zrzędły miny, ale twardo ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu biura podróży... Cale szczęście trafił nam się kompetentny gostek znający angielski (ogólnie ciężko dogadać się tutaj w innym języku niż hiszpański)...
Przy okazji zasugerował nam też hotel, który dziwnym zbiegiem okoliczności prowadzi jego brat... I najlepiej dojechać do niego motor-taxi, bo to kawałek drogi od biura... To nic, że znajdował się on na tej samej ulicy, ale kierowca objechał z nami ze trzy kółka, żeby było wiadomo za co mu płacimy ;)
Ale Hotel Piedra Del Mar faktycznie super, nad samym Oceanem, z basenem... I tylko 7$ od osoby...
Po szybkim prysznicu ruszyliśmy za głosem naszych pustych brzuszków... I od razu strzał w dziesiątkę... Kucharz w Patacon PiSao Restaurante przygotował nam przepyszne śniadanko ze świeżymi owocami, soczkami i w ogóle mniam...
Później na spacer po plaży, bo przecież ruch to zdrowie :) Spotkaliśmy tam naszych rodaków i skończyliśmy oczywiście barze... Barman szczerze mi zaimponował, bo jak się spytałam czy jest Mojito powiedział si, si, po czym pobiegł na targ kupić lemonki... To się nazywa poświecenie i dbanie o potrzeby klienta :)
Po takiej porcji aktywności musieliśmy znowu się posilić... I była rybka, owoce morza i kurak dla Roberta... Kolejna pychota :)
Polacy polecili nam wyprawę do Museo Arqueologico Comuna Aqua Blanca... Taki mały Park Narodowy... Wpakowaliśmy się więc na pakę pick-upa do przewozenia ryb i za 6$ z głośną muza pojechaliśmy na miejsce... Troszkę wiało, troszkę ekstremalnie na zakrętach, troszkę dawało rybami, ale jest co wspominać...
Hmm... Park fajny... Suche drzewa, mniej suche drzewa, biegające dzikie świnki, osioły, ptaki, siarkowa laguna śmierdząca jak Szarlejka, ale podobno kąpiel w niej ma właściwości lecznicze (jakoś nikt z nas nie chciał być zdrowy)... W sumie całą trasę zrobiliśmy w godzinkę, pobijając tym samym rekord 2 godzin i 20 minut, które sugerowała tablica informacyjna :)
No i się zaczęło... Najpierw jakieś dziwne ciepełko, potem delikatne swędzenie tu i owdzie, dyskretne bąbelki i... potem już nie wyglądałam... Pełnoobjawowa reakcja alergiczna typu późnego z obrzękiem Quinkego włącznie na owoce morza... Myślę, że moje zdjęcia mogłabym udostępnić Kokotowi do nowego podręcznika Interny :)
Ale dzięki temu hiszpańska wycieczka odstąpiła nam swojego busa, żebym mogła jak najszybciej dostać się do miasta i zażyć... Opróżniłam pół apteczki i powoli zaczęło schodzić... Ale już na pewno muszę wykreślić seafood z mojego menu... Niestety :(
Teraz już spakowani i przygotowani na spotkanie z żółwiami!!!! A będzie to dłuuuuga podróż :)