Naszym celem było Soussuvlei leżące na terenie Namib-Naukluft Park... Są tu jedne z najpiękniejszych wydm na święcie! I uwaga wałek – kto chce je zobaczyć o wschodzie/zachodzie słońca musi nocować na Sesriem Camp Site, prowadzonym przez NWR – Namibia Wildlife Resort... TYLKO dla mieszkańców TEGO campu brama wjazdowa do parku otwierana jest o 5.20 i można wtedy zdążyć na ponoć najbardziej widowiskowy wschód słońca na Dunie 45... Dla reszty świata o 6.30... Jest tam tylko 30 miejsc noclegowych, więc zazwyczaj wszyscy robią rezerwację pół roku wcześniej z opłatą z góry...
My of course nie mieliśmy zabookowanych noclegów, ale Marcinowi po wielu trudach udało się tego dokonać telefonicznie 6 godzin wcześniej... Zdolniacha ;) Koszt noclegu to 125 N$ od osoby... Wejście do parku 80 N$ + + 10 N$ za samochód...
I przybyliśmy idealnie przez zachodem słońca... Baaaaaaaaaaardzo szybkie kanapki z serem i salami na pace Toyoty i na Dunę Elim leżącą najbliżej bramy... Fajne miejsce... Śliczne widoczki i w ogóle fajny felling do relaksacji :)
Po powrocie do autka piasek mieliśmy wszędzie... Dosłownie wszędzie ;)
Dostaliśmy miejsce campingowe numer 26 (czytaj akacja numer 26) na mega wygwizdowie... Wszędzie daleko... Więc zrobiliśmy rundkę rozpoznawczą i zmieniliśmy sobie numerek na 9... Ogrodzone kamiennym murkiem, blisko łazienka... Strzał w dziesiątkę... Na kolację winierki przy ognisku i drineczek... Kiedy ustalaliśmy plan dnia na jutro pośród naszych plecaków, które leżały przy samochodzie, dostrzegliśmy pyszczek i dwa nietoperzowe uszka... Lisek pustynny! Popatrzył nam głęboko w oczy, złapał nasze ręczniki i w długą... Marcin za nim i udało mu się odzyskać zgubę... Czad! Next spanie... Bo to miała być krótka noc...
-----------------------------------------
2010-10-31
I to była krótka noc z dreszczykiem... Około 3 obudził mnie Marcin w celu możliwej ewakuacji z Granta, bo dosłownie 1,5 metra od naszego namiotu przechadzały się dwa gemsboki.... Nie wiem jak nazywają się po polsku, ale mają pokaźne poroże... Całe szczęście udało mu się je spłoszyć i można było kontynuować spanie... Do 5...
O 5.00 pobudka, pakowanie campu i dawaj do kolejki na bramę wjazdową... O 5.20 zaczął się 45 km wyścig asfaltową drogą na Dunę 45 (stąd nazwa)... Jest to najdłuższa, czerwona wydma w parku... Zajęło nam to jakieś 40 minut i później 20 minutowa bosa wspinaczka na szczyt... Zdyszani zdążyliśmy akuracik na wschód słońca... Z góry piękny widok i cudne kolory rozciągających się wokół wydm... Wow!
Po godzinie zeszliśmy na dół zrobić jakieś śniadanie i później jechaliśmy 15 km do pierwszego parkingu Dead Vlei... Jako posiadacze samochodu 4x4 mogliśmy jeszcze pokonać następny 5 km odcinek po piachu... Reszta musi pokonać tą trasę pieszo lub skorzystać z „piaskowego busa”...
Do Doliny Śmierci szliśmy około godziny (kilometr po wydmach)... Miejsce to budzi zachwyt i grozę... Wśród piaskowych gór puste pole pokryte wysuszonym błotem i z gdzie nie gdzie wystającymi uschniętymi drzewami... Nieźle...
W związku z coraz większym upałem i rosnącą temperaturą piachu (nawet do 70 stopni C), zrezygnowaliśmy z odwiedzenia doliny Sousseveli i wybraliśmy... basen :)
Mały, ale wystarczający do popływania z mega zimna wodą... Żyć nie umierać! Kasia przeżyła przy okazji mały stres, bo dwie pustynne myszki upatrzyły sobie papierek po lodzie, który miała w plecaku i bardzo chciały do niego dotrzeć :) Później gorący kubek na szybko, kąpiel, wytrzepanie rzeczy z piachu i przed siebie...
***
Jedziemy, jedziemy i jedziemy... Dalej szuter, czyli teoretycznie 80 km/h... My już głodni na maksa, a po drodze znaleźliśmy jeden jedyny sklep i z czasów naszego PRLu... Więcej półek niż towaru, więc chipsy i woda muszą wystarczyć...
Kierunek Fish River Canyon :)