Wybraliśmy nocleg w hotelu Rapmund przy samym oceanie ze strzeżonym całodobowo parkingiem... Koszt 644 N$ za pokój dwuosobowy i 350 N$ za jedynkę... A to i tak jeden z tańszych w mieście... Pokoje całkiem fajne, z czystą pościelą i białymi ręcznikami... A możecie mi wierzyć, że o niczym bardziej nie marzyliśmy... No może oprócz pumeksu ;) Nie żeby okadzanie się według przepisu Himba było złe, ale jak pięć osób w samochodzie „pachnie” dymem i fokami, to jest to mieszanka wybuchowa ;)
Zdążyliśmy jeszcze zrobić małe, giftowe zakupy na targu, ale ceny wyjściowe są tu porażające... Jest to miasteczko totalnie zgermanizowane i po prostu przesadzają... Oczywiście trzeba było się ostro targować, ale już żałowaliśmy, że nie zrobiliśmy większych zakupów w Botswanie... Było o wiele taniej i jakoś tak sympatyczniej się kupowało... To tak ku przestrodze...
Później wieczorny spacer po mieście i... czujesz się jakby tu nikt nie mieszkał... Wszystko pozamykane, tylko ostały się jakieś cztery restauracje... A to przecież kurort stricte turystyczny! Wybraliśmy knajpkę nad samym oceanem i zjedliśmy mega obfitą kolację... Z winkiem i przepysznym tiramisu... Co będziemy sobie żałować ;)
Po kolacji spacer na molo, bo ciężko było się ruszyć z krzesła... Next ustalenie planu na jutro, ostatnia tabletka malarone i spanie... Bo łóżko czeka...
--------------------------------------------
2010-10-28
Hej Wszystkim,
Jakoś odzwyczaiłam się od długiego spania... Wstałam o 6.30 i włączyłam kompa... To straszne...
O 7.30 mamy przewidzianą pobudkę, pakowanie, śniadanie (w cenie), bank, internet (chociaż są marne szanse) no i może jeszcze parę giftów ;)
Papatki...
***
Śniadanko było pyszne... A najważniejsze – zostało podane pod sam nos i nie trzeba bo nim zmywać!
Tak jak przypuszczałam – no internet... Ale za to kupiłyśmy sobie fajne bransoletki z włosków słoni... Od razu zaznaczam, że słonie przez to nie ucierpiały ;)
Na molo pożegnaliśmy ocean i w drogę... Po drodze zakupy jedzeniowe w Walvis Bay, a było tyle ludzi i takie kolejki w kasach że szok... Może wypłaty, bo to koniec miesiąca? Nie wiem... Widowiskowym motywem w markecie były choinki i inne ozdoby świąteczne oraz pracownicy chodzący w czapkach Mikołaja... A myślałam, że tylko w Niemczech robią fals start ;)
Kierunek Sesriem... Przez kilka godzin szuter i wyboje... Toyotka dawała sobie dzielnie radę, ale myślę że KTMik Adventure lepiej by się tu sprawdził ;) Pustynia i przełęcze górskie... Suchy na maksa krajobraz, tylko kilka antylopek i strusi... Biedactwa...
Minęliśmy Zwrotnik Koziorożca :)
Po drodze pomagaliśmy jeszcze naprawiać samochód Francuzowi, który wybrał się w samotną podróż po Afryce KIĄ... I nie strzymała... Pęknięta chłodnica i samochód ostał się na poboczu... Dobrze że tutaj kupuje się specjalne ubezpieczenie, które gwarantuje wymianę niesprawnego auta na nowe, tyle że trwa to nawet 24h... No cóż...
Minęliśmy miejscowość Solitare, gdzie stoją wraki starych samochodów i do Sesriem dojechaliśmy przed 18...